"To nie jest film dokumentalny!"– obwieszcza przekornie jedna z plansz, które pojawiają się w tym dzienniku filmowym, obejmującym lata 1969-1984. A następnie widzimy kolejną: "To film polityczny". Jonas Mekas, nie rozstając się z kamerą 16 mm, przez lata kontynuuje swój tytaniczny, utopijny projekt, którego fundament stanowi sprzeciw wobec upływu czasu i uznanie taśmy za remedium dla zawodnej pamięci i poczucia ciągłej utraty. W filmie "Stoi na pustyni…" zawarł 123 krótkich scen – to bezpretensjonalna pochwała kruchego życia, przeszłości, którą nosimy w sobie, dialektyka miejskiego zgiełku i ciszy na łonie natury. "Nic spektakularnego, nieistotna celebracja tego, co już minęło" – jak stwierdza z typową dla siebie pokorą sam reżyser. Ale także w jego przypadku, zgodnie z duchem czasów, to, co prywatne, jest też polityczne. Osobisty dziennik staje się więc manifestem opowiadającym się za kinem (ale i życiem) empatycznym, czułym wobec otoczenia, uważnym i niedającym się zamknąć w gatunkowych szufladkach.