Zdecydowanie dla koneserów slow cinema. Dla mnie obezwładniający. Znakomicie wyostrzający zmysły, kiedy barwy australijskiej pustki są odebrane, a cała reszta rozgrywa się na twarzach bohaterów wyostrzonych przez czarno-białe kadry. Pozostają jednak dzikość i bezkompromisowość otoczenia, gdzie ludzie żyją lub zatrzymują się w surowych kamiennych pomieszczeniach. Klamrowa kompozycja nakreśla klasyczny motyw obcego usiłującego znaleźć powiązania i następstwa mrocznej zagadki sprzed dekad. Nie ma tu sympatii ani antypatii. Ale jest bardzo intensywnie, mnóstwo ukrytych emocji, niewypowiedzianych krzywd – przyjezdnego i tych, których dystans usiłuje przełamać. Na początku słyszymy w radiu opowieść o świętym Józefie. Przybywający ma być tym prawym, sprawiedliwym, ostoją spokoju – przecież lgną do niego lokalsi straumatyzowani przez ciszę wspomnień. A jednak to wszystko nie może się udać. Jak poszukiwania kamieni opalu, które można sprzedać i zacząć jakieś nowe życie. Tu nowe jest tylko przybycie, reszta spowita w egzystencjalnym mroku, do którego mamy dostęp jakby połowiczny. Bo finał udowadnia, że jesteśmy w świecie, z którego tylko wybrani mogą się wydostać. Uciec albo umrzeć. Bardzo plastyczny, sugestywny, przeraźliwie zimny w tym australijskim upale. Uwielbiam takie kino.
Co się właściwie wydarzyło? Ostatnie sceny nie do końca były dla mnie zrozumiałe. Wisząca damska bielizna w "domu" starszego dziadka miała wskazywać że dziewczynka żyła i dorastała w jaskini? Z drugiej strony przed tym uroczym domostwem coś na kształt grobu?
Rozne dziewczynki .Nie dorastala. Zostala porwana, zwabiona, zgwalcona, zamordowana.
a dlaczego właściwie główny bohater tu przyjechał? jakie nowe fakty wyszły na jaw po 20 latach, że przysłali tu glinę żeby coś wywęszył po czym właściwie do niczego nie doszedł.